Gocha, pomimo naszych rad, wciągnęła wątpliwej świeżości ser i następnego dnia… Wiadomo co. Trochę wkurzeni, bo plany były piękne, a rzeczywistość taka brutalna. No ale trzeba ratować naszą strutą. Schodzimy ze wzgórza do centrum, aby samemu zjeść śniadanie i zabrać wrzątek na jakąś lekkostrawną kaszę.
Lądujemy w jednym z trzech restauracyjko-barów, w którym zawitaliśmy już wcześniej. Wtedy nawet również zamówiliśmy wrzątek.
Każdy z nas piekielnie głodny. Każdy zamawia co innego. Menu po gruzińsku i angielsku, przy czym Panie wcale nie znają angielskiego i jakby miały zupełnie w poważaniu obsługę swoich gości. Młoda dziewczyna na jednej ręce niesie tacę z talerzami, na drugiej noworodka. Nie wiemy, czy ręce wyciągać ku talerzom czy by ratować maluszka.
Po paru minutach Asia i Janek dostają jakieś placki. 3 kwadranse i 2 zapytania później, moich jajek na twardo ciągle nie ma. Oczywiście komentujemy to głośno śmiejąc się.
Cyrk się rozkręcił, gdy pytamy o wrzątek. Dzień wcześniej dziewczyna zrozumiała, dziś już nie.
W końcu Janek zamawia herbatę i pokazuje, żeby nie wsadzać woreczka. Jak bardzo trzeba nie chcieć nas zrozumieć, żeby pomyśleć, że tak usilnie i z uporem ktoś prosi o wsadzenie herbatki do wrzątku przy zamawianiu tego gorącego płynu.
Janek szybko wyjmuje woreczek herbaty i wrzuca kaszę.
Kaszka dla dzieci o smaku herbacianym – jak to nie pomoże Gosi, to już nic nie poradzimy.
2 dni później poznajemy Gruzinki z polskiej restauracji. Umawiamy się z ich szefową, Polką że wpadniemy rano skorzystać z łazienki i wrzątku. Wchodzimy po 9, tuż po otwarciu. Nie możemy skorzystać z łazienki, bo jeszcze zamknięte. Wrzątku też nie dostaniemy, bo przecież jest zamkniętę -powtarza kobieta stojąca metr od pstryczka do elektrycznego czajnika. Tak zapamiętałyśmy Gruzinki z Mestii 😉
Wracając do wrzątku. Naszym bitwom z herbatą, ku ogólnej uciesze, przyglądała się para Polaków. Tłumaczą, że oczekiwanie na posiłki i ogólna zlewka to norma . Może i racja, wcześniej nie zauważyliśmy, jakoś nam się nie spieszyło do chorej, ani nikt nie był tak bardzo głodny. Albo po prostu nie korzystaliśmy z restauracji. Nie wiem, może płacenie za posiłek to coś tak dalekiego od kultury gruzińskiej, że nie mają oni szacunku do osób praktykujących takie zjawiska.
Polska dziewczyna pyta, o co chodzi z kaszą.
I takim oto cudem, wracamy do naszej umierającej, wprawdzie z 1,5 godzinnym opóźnieniem, z herbacianą, zimną kaszą, ale… z polskim lekarzem! 😉
Marek jest wojskowym a Ania pediatrą. Małżeństwo, które bardzo aktywnie spędza każde wakacje. Co więcej, poprzedniego dnia, minęliśmy się w drodze na lodowiec.
Nasza prywatna lekarka naszpikowała Gosię witaminkami i wspólnie udaliśmy się do muzeum z najładniejszym widokiem na świecie. Nowoczesny budynek z normalnymi łazienkami, wifi i klimą. Wystawa oczywiście też w porządku 😉 Piękne, urzekające biblie, mam nadzieję, że bardziej zagospodarują miejsce, bo jest go sporo.



Trochę tam posiedzieliśmy, po czym zebraliśmy graty w celu wyjazdu z Mestii i w ogóle z gór.
Żeby nie było za prosto, teraz Janek zaczął chorować. Bardziej niż śnieg zaskakujący kierowców w zimie, nas zadziwiło, że już popołudnie. Park zamienił się w miejsce intensywnej kontemplacji, czego wynikiem były przemyślenia, dotyczące słońca chowającego się za horyzontem i tego konsekwencji. W efekcie stwierdziliśmy że chyba zostaniemy na noc. W celu zdobycia nowych doświadczeń, udaliśmy się na przeciwległe wzgórze.
I to była jedna z najwspanialszych decyzji podróżniczych w moim życiu 😉
Miasteczko kompletnie zmieniło charakter na kamienną osadę. Szliśmy teraz pod wieżyczkami, z których bronili się mieszkańcy już X stuleci temu.
I gdy już wypatrzyłam opuszczoną chałupkę, z której wystawało sianko, nęcąc nas swą obecnością… pojawiły się dzieciaki.
– Guesthouse, guesthouse?
– Niet, dziena
– Nie gadaj z nimi, bo zaraz cała wiocha się tu sprowadzi! – ja już znam ten najgroźniejszy typ lokalnych mafii.
Za późno. Janek już pyta o miejsce na namiot i jest prowadzony wyżej w ciemność. Spacerek coraz wyraźniej jest okraszany siermiężnym sapaniem. Gdy już nikt nie potrafi ukryć swoich świstów, skręcamy w potężną furtkę, dziedziniec i kolejną bramę na łąkę, z której rozpościerała się mistrzowska nagroda za ten straszny wyczyn fizyczny.



Dzieci się nagle rozmnożyly i teraz każdy chce z nami rozkładać namiot, co zajmuję przynajmniej 3 razy dłuzej niż zwykle 😉
Przydeptuję coś, co wydaję kruche dzwięki łamanych kości i flaków wylewających się z ciałka, powiedzmy takiej myszki. Rozglądam się nad miejscem pochówku biednej istotki, byleby dziś spokojnie zasnąć, przełamuję się by spojrzeć na trupa… a on jakiś fioletwy…

Te niesamowite dzieci zabrały nas do Tajemniczego Ogrodu i właśnie umawiają się na wspólną wycieczkę w góry następnego dnia.
Następnego dnia godzina trochę po 6 rano a my… c.d. Góry Mestii