Auckland

Będzie krótko, na temat i czarno-biało, gdyż w Auckland przeżyłam jedną z najstraszniejszych traum wyjazdowych – skradziono mi lustrzanę.

Największe miasta w Nowej Zelandii i Australii, są dla mnie niemal identyczne. Nowoczesność przeplata się z angielskimi, starymi budowlami, restauracjami i ludźmi z całego świata.

Miałam do dyspozycji tylko ten koszmarny weekend, więc gdy dowiedziałam się że jest załamanie pogody i nie wybieramy się z kumplami do Rotoruy, cały wyjazd szlag trafił. Przecież nie po to jechałam pierwszy i ostatni raz do Nowej Zelandii, żeby zobaczyć jakieś marne miasto i to bez aparatu! Jejku, jakie to było okropne… Na szczęście 2 miesiące później siorka sprezentowała mi na urodziny bilet i śmignęłam jeszcze raz. Obecnie mam chrapkę na trzeci – przez góry południowej wyspy.

Na północ od Auckland można wybrać się na West Coast Beaches powspinać i połazić po zielonych terenach i na surfing oczywiście. Jest to  rejon z charakterystycznym, ciemnym, plażowym piaskiem  – efekt działania wulkanu. Wybraliśmy się tam, bym mogła opłakać swoje smutki, lecz trochę się ociągaliśmy i dotarliśmy tam o zachodzie, po którym już nawet nie mogłam dojrzeć tych ciemnych plaż…

Można wejść i skoczyć na bungee z najwyższej budowli NZ – Sky Tower. Oprócz tego klimatyczne są rejony mariny, skąd odchodzą promy na wyspy. Gdy Queen Street przechodzi w Upon Street można iść na vintage shopping. A dalej na powulkaniczne wzgórze Mt. Eden skąd rozpościera się panorama na miasto.

I to tyle z ciekawszych miejsc wartych zwiedzania, które i tak słabo wypadają w porównaniu z resztą wyspy. Tak na mój gust.

A jeśli chcesz znać dalszy, równie słaby (aczkolwiek dziś zabawny) koniec mojej wycieczki to czytaj.

Jadąc na lotnisko już czułam, że jak zwykle, musi być jakaś draka. Wchodzę na lotnisku, pierwsze bramki. Gdy tylko ma stopa przekracza linię… włącza się alarm na całe lotnisko.

Boże, Bożenko, ale ja jestem niewinna!

Spośród wszystkich następnych lotów, to akurat na moim zatrzymał się ruch na ok. 1,5 godziny. Alarm przeciwpożarowy, choć nikt ognia nie widział. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że zaraz po popołudniowym locie chcę dojechać komunikacją do domu, który jest jakieś 3-4 godziny autobusami od lotniska. A warto wiedzieć, że komunikacja w Australii kończy się na przedmieściach najpóźniej o 20.

Leciałam dokładnie na tym samym miejscu, czyli na końcu samolotu, gdzie kurczy się ogon i zamiast 8 miejsc są ostatnie 4. Idę na miejsce, mijając samych Azjatów (przepraszam, czy lecimy na Gold Coast?). Lepiej się upewnić. W porządku, lecimy! Znajduję miejsce i siadam obok drugiego w tym samolocie nieazjaty. Śpi. Nie mogę rozszyfrować skąd jest. Ciemnowłosy, ale skóra jasna. Stewardessy rozdają druczki do wypełnienia. Biorę dla sąsiada. W połowie lotu budzi się i pyta, czy coś go ominęło. Podaje papierek, wyciąga paszport, by spisać numer. Zerkam, może dostrzegę nazwę ojczyzny. Oczywiście nie dostrzegam, ale wzór na kartkach jest chyba jedynym, jaki bym poznała. Półksiężyc. Turek oddaje długopis, odpowiadam po turecku nie ma za co. Trochę się koleżka zdziwił. Ja też, że pamiętałam.

No i gawędziliśmy przez całą drogę i jak to prawdziwy Turek, wcisnął mi suszone figi, daktyle oraz orzeszki i kawę. Nie mam pojęcia, jak przewiózł to jedzenie przez granicę. Zaraz się jednak dowiem. Okazało się, że Cigar bardzo dużo podróżuje, każdy weekend w innym kraju. Tak samo jak ja, nie ma pomysłu na dzisiejszą noc, jeśli spóźnimy się na ostatnie połączenie do miasta. Zostaje nam nocowanie na lotnisku

Lądujemy. Zamiast wyrwać się na początek, niespiesznie wstajemy.

– Macie szczęście, gdybyśmy się spóźnili 20 minut, musielibyśmy jechać do Brisbane (połowa drogi do domu), ale na szczęście zdążymy tuż przed zamknięciem lotniska – stewardessa stoi za nami i sprzedaje nam najgorsze informacje w tym momencie.

Ale jest jeszcze nadzieja na ostatnie połączenie, pewnie by była większa, gdybyśmy nie wysiedli ostatni… Czekamy w kolejce do celników, podłączam się pod lotniskowe wifi i szukam. Celniczka mówi, żeby schować telefon. Odwraca się, a ja znowu go  wyjmuję, przecież sprawdzam ostatnie połączenia z tego zadupia. Cigar mówi, że ma jedzenie, co oznacza, że będą mu je sprawdzać. A że stał obok bezczelnej baby z Polski, która nie rozumie, żeby schować telefon…

– Ty też pójdziesz z nami.

– Ale ja nic nie deklaruję!

– Ty też pójdziesz z nami.

Zawołali specjaliste od jedzenia, biedaczek był już ubrany do wyjścia. Trzepią i otwierają wszystko. Szukają zioła. Kobita dobiera się do apteczki, której nie otwierałam od czasu wyjazdu rowerowego, na którym Kuba pił zieloną herbatkę w sprasowanych kostkach, zapakowanych w porcję, którymi i nas obdzielał. Idealny powód, żeby zatrzymać mnie teraz w jakieś ciemnej celi do czasu, aż zbadają w laboratorium, że to rzeczywiście niewinna, zielona herbatka. Celniczka grzebie w apteczce wielkości dłoni i… nawet nie zauważa mojego zielska.

Biorąc pod uwagę, że nie sprawdzili również tego, co miałam przy sobie, skuteczność i sensowność trzepania i zatrzymywania niewinnych (mnie!) obywateli za każdym razem, gdy przelatuję przez granicę, jest wprost proporcjonalna do prawdopodobieństwa niespotkania Polaka na końcu świata w najmniej oczekiwanym momencie (o tym kiedyś i zaraz).

Wypuścili nas łaskawie, życząc miłego wieczoru, jednocześnie zatrzaskując drzwi naszego planowanego miejsca noclegowego. To był ten moment, w którym nie wiesz, w którą stronę iść i rozglądasz się za jakimkolwiek powodem, by ruszyć z miejsca. Autobus! Oczywiście nasz już odjechał, no ale może chociaż trochę nam to pomoże. Podchodzimy do starszego kierowcy i zagaduję o połączenie do miasta. I tak w trakcie rozmowy Cigar bezczelnie przerywa nam i pyta, czy ten kierowca jest Polakiem.

A dlaczego do diaska miałby nim być?

Może dlatego, że miał biało-czerwoną smycz na szyi, której ja nawet nie dostrzegłam… Ok, dzień dobry, ja Polka a mój kolega?

– Turek – odpowiadam

– Szyita, sunnita, Kurd?

O mój Boże!, myślę. Skąd ten człowiek się wziął?! (kocham Kurdów, bardzo dopinguję i pomagam jak mogę w dążeniu do niepodległości) polecam kliknąć tu.

No więc, pan Zenek pracował już chyba wszędzie na świecie i taki z niego Zenek-podróżniczek że hej! Nie wiem, czy Cigar był zadowolony odkryciem narodowości kierowcy, bo od tego czasu nie mogliśmy się nagadać. Po polsku oczywiście. Pan Zenek zabrał nas autobusem kawałek i poradził spędzić noc w hotelowym kasynie. Wyściskaliśmy się jak starzy znajomi i wybraliśmy w kierunku tego szatańskiego miejsca.

Do 4 rano siedzieliśmy w głębokich, miękkich fotelach koło recepcji. Zdążyliśmy pogadać, zrobić test na porządność Turka (co myślisz o Kurdach? Są tylko 3 opcje: albo jest faszystą, albo jest ok, ale ma namieszane erdoganowską propagandą, albo jest w porzo gościem).

Cigar jest w porzo!

Wyszło na temat, bez fot, ale jednak nie krótko, sorka!

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s