Rozbijamy namiot, gdzie wskazali nam mieszkańcy wioski. Nad ranem budzą nas relaksujące dźwięki natury:
Udajemy się w strone Gór Swanetii, to znaczy na drogę, bo od poprzedniego dnia będziemy jeździć stopem we 4 osoby (przynajmniej ;)) aż do czasu powrotu do Tbilisi (choć zaraz będzie wyjątek).
Moi warszawscy towarzysze jednak stwierdzą, że pragną zobaczyć morze. Na nic moje opory (ja z Gdyni, a chcę w góry ;p), przekonywania i tupanie nogą. Nawet kolejne zaproszenie do rodzinnego miasta nie pomogło. Pojechalim.
Zobaczyliśmy plaże, kąpiące się krowy, nawet znaleźliśmy miejsce bez śmieci. Po przeturlaniu się zauważyliśmy, że to ten rodzaj piachu (pewnie niewystępujący nigdzie indziej na świecie niż tu i teraz), który wchodzi we wszystkie zakamarki twojego ciała i nawet jego śmieszny dwukolorowy kolor, traci tę śmieszność, gdy próbujesz przez następną godzinę się z niego wytrzepać. Następne 60 minut spędziliśmy na spożywaniu z Gruzinami obiadku na plażotrawie i ruszyliśmy w stronę Swaneti.

Ostatnim bastionem przed piekielną drogą nad przepaściami, prowadzącą już tylko do górzystych wiosek, jest Zugdidi, znane niektórym ze względu na polski hostel w tymże miejscu. Jedyna, ale ważna rzecz, która zachęca do przyjazdu do tej miejscowości jest taka, że można z niego wyjechać już tylko w góry. 😉 No, albo do Osetii.
Stoimy i stoimy, jak się kto zatrzyma, to mówi, że nic nie złapiemy, żeby wziąć marszrutę. Albo chce kasę, to pojedzie. Zatrzymują się faceci
– Gdzie chcecie jechać?
-Do Mestii
-To poczekajcie, zatankujemy i zaraz przyjeżdżamy.
Pięknie, teraz tylko musimy wydrzeć się na całe miasto, aby Asia i Jasiu usłyszeli nas hen w cerkwi, do której się udali. O dziwo, usłyszeli 😉 Podbiegli na tyle śpiesznie, na ile pozwolił im mur wilgoci w powietrzu i promienie palącego słońca. Zdziwieni, bo przecież chłopaki właśnie od nas odjechali, ale uspokojeni, bo przecież muszą zatankować. Siedli my na krawężniku.
Czekamy już tyle, że nagle oświeciło nas prawdą objawioną. Toż to Gruzini! Gruzini to byli? Ano byli. To co my chcemy, żeby oni po chwili przyjechali, skoro powiedzieli, że zaraz będą? Zaraz zajadą na stacje, zaraz znajdzie się pan ze stacji, zaraz się okaże, że to znajomy, zaraz znajdzie się flaszka tak bez powodu, zaraz po tym się wrócą do nas… A jak wiadomo z powszechnie przyjętych wzorów (5 x zaraz)Gruzina = zaraz ∞
I to jest matematyka naprawdę stosowana.
Panowie wrócili po około tylko 3x zaraz. Trochę nas to zdziwiło, ale gnamy w górę. Bracia próbują nawiązać rozmowę po rosyjsku, więc w ruch idą kieszonkowe rozmówki i aż dziw bierze, że 2 godziny serpentynami i ciągle gadamy, śmiejemy się i zatrzymujemy w co ciekawszym miejscu, aby zrobić zdjęcie, klepnąć krowę po tyłku, aby zeszła z drogi, albo prostujemy kości – jedziemy we czwórkę na tylnych siedzeniach.
Tak nam się dobrze biesiadowało, że zastała nas noc. I wtedy bracia mówią, że się z nami żegnają. Każdy z osobna i wszyscy razem, musieliśmy się upewnić, że dobrze ich zrozumieliśmy. No bo przecież powiedzieli, że nas zabiorą… A nie, co oni w sumie powiedzieli…?
Biedaczki, myśleli, że mamy pretensje. Zaczęli nas przepraszać, że nie zawiozą, bo muszą już wracać, późno trochę, przepraszają mnogo. Do Mesti? A nie, oni nie jadą, tylko nas chcieli podrzucić… ❤
C.d. Mestia cz. 2