Już w samolocie z Warszawy załatwiliśmy sobie nocleg. Okazało się, że jedziemy z gruzińskimi skautami, niedaleko których siedział Jasiu. Ich lider miał wolne pokoje gościnne.
Byliśmy rozstrzeleni po samolocie, a na dodatek kompletnie padnięte załatwianiem przyziemnych spraw na ostatni moment przed wyjazdem. Zamknęłam oczy. Otworzyłam i już byliśmy po drugiej stronie lustra. A Jasiu wszystko miał już dograne.
Pierwszy i jedyny hostel w Gruzji 😉
Drzwi się otworzyły i poczuliśmy strefę podzwrotnikową bardzo organoleptycznie. Na lotnisku można poczęstować się mapkami wszystkich regionów Gruzji. Nie omieszkaliśmy tego zignorować i to był mój jedyny wyjazd na którym byłam tak dobrze zorientowana geograficznie, no, przynajmniej mogłabym być, ponieważ wyjazd już 2 dnia zamienił się w wielką, luzacką włóczęgę-imprezę.
Słońce zaszło. Nasz gospodarz zabrał nas z lotniska i zanim wylądowaliśmy na miejscu, byliśmy już w stanie lekkiego niepokoju. Wjechaliśmy w mroczną strefę miasta i zaparkowaliśmy przed domem, który wyglądał jak ukryta forteca. Otworzył wielką, zdobioną bramę i z uśmiechem na zasadzie: „moje małe kotki w piwnicy coraz bliżej”, zaprosił krętymi schodami i labiryntem między pokojami do właściwego miejsca.
Następnego dnia podrzucił nas do katedry Bagrati podobno najcenniejszej budowli sakralnej w Kutaisi. Ukończona została w 1003 roku i odremontowana tysiąc lat później ze względu na zniszczenia Osmanów i Rosjan. Zachwycające obrazy i szlachetne kamienie można było fotografować godzinami.
Gruzinów jeszcze dłużej 😉
Zazwyczaj ciekawscy w spojrzeniu, łagodni, pomocni choć na pierwszy rzut oka groźni, rośli mężczyźni. Ale tylko na pierwszy. Przechodząc próg świątyni stawali się jeszcze bardziej dobroduszni i grzeczni, jakby wezwani przed oblicze matuli z mokrą szmatę w dłoni.
Pojawili się na horyzoncie ograniczonym ogromnymi wrotami. Szli za rękę. Zrobili to, co zapewne już setki razy, choć dla mnie był pierwszym i bardzo urzekającym.
Przed ołtarzem ojciec przeżegnał się 3 razy. Dziecięce rączki trochę się poplątały, ale najsłodsze uśmiechy udobruchały spojrzenie taty . I już maluchy chciały się rozpierzchnąć, gdy ojciec złapał je w biegu, każdego trzymając pod osobną pachą, ucałował szybę, za którą znajdowały się cenne relikwie. Podniósł każdego malca z osobna, by mogli zostawić swoje bąbelki na szkle.
Ręka z aparatem zastygła w ruchu, a ja myślałam że się rozpłynę. Warto podpatrzeć te gruzińskie stosunki rodzinne, bo są bardzo wzruszające.
Następnie spacerkiem w dół do miasta, przez targ do placu, by złapać taksówkę do Satapli – pięknego parku z jaskiniami i śladami dinozaurów. Zostaje się uformowanym w grupę i dostaje przewodnika, bardzo przyjemnie 😉
Wróciliśmy stopem, by zabrać się od gospodarza i dalej przed siebie.
C.d Mestia