3. Mestia cz. 2

Ululani gwiazdami, budzimy się gwałtownie nad ranem. Tzn. sama czynność nie jest zbyt gwałtowna, tylko uświadomienie sobie faktu, że ten środek piekarnika to nie sauna w mroźny, zimowy ranek, lecz zapowiedź 12-godzinnego dnia. Porzuciliśmy warstwę namiotu i spoczywamy już tylko pod moskitierą. Mimo to, trudno nawet usnąć. Trzeba było zostać niedaleko wodospadu.

Mam wrażenie, że ociągamy się bardziej, niż zwykle. A czuję – Mestia mnie wzywa.

– Ja bym już poleciała, spotkamy się na miejscu.

-No dobra…- odpowiedziała niepewnie kompania, pakując śpiwory. Głupiaś ty, z pewnością pomyśleli, bo to jakby umówić się na randkę, jutro gdzieś w Otwocku i liczyć że oboje wybiorą to samo miejsce spotkania…

Wychodzę 20 metrów dalej na drogę, macham na pierwszy, przejeżdżający samochód. Mija mnie. Stopuje z piskiem opon i cofa. Ładuję się na pakę i jedziemy z dwoma żigolakami w górę. Przy każdym sklepiku czy siedlisko domków, zatrzymujemy się i chłopaki coś załatwiają. Wygląda to dość podejrzanie, ale prawdopodobnie zbierają tylko zamówienia. Robimy przystanki na zdjęcia. Widoki i przełęcze zapierają dech w piersi. Co gorsza, droga też. Szczególnie zakręty 90*, po lewej skalna ściana, po prawej przepaść, lecz my wcale nie zwalniamy lecz… trąbimy. Nie wiem, czy trąbienie uratowało już komuś życie, ale może moje zdrowaśki tak, jakieś sto pod rząd na pewno pomogło!

– Czasami trzeba czekać parę godzin, żeby przesunąć z drogi osuwające się głazy – opowiadają. Masakra.

Po drodze zatrzymuje nas srogi policjant. Myślę sobie „koniec przejażdżki”. Sprawdza wnikliwie dokumenty kierowców. O mnie pyta i odpowiedz „turista” w zupełności mu starcza. I nieważne, ze rozłożyłam się w samochodzie w miejscu dla towaru, na górzystej, niebezpiecznej drodze. Gdy już odjedziemy z daleka niespodziewanie uśmiecha się zawadiacko, jakby nie mógł wytrzymać, w końcu nie może być aż tak poważny, na jakiego wygląda.

img_6801

Wyskakuję przy parku, wydającym się też rynkiem. Nigdy już w tym miejscu nie doświadczę takiej ciszy. Jest ona dostępna od ok 5 do 10 rano, gdy mieszkańcy z większym prawdopodobieństwem są wtedy gotowi do spania. Miejsce to niezwykłe, można zajść do informacji turystycznej, gdzie panie wszystko wiedzą, wyciągnąć kasę z bankomatu na posterunku policji, zjeść coś w kawiarence, nawet polskiej i podłapać wifi. Kupić gorący chlebek z piekarni, pogadać z ludźmi, zobaczyć dzieci przejeżdżające na koniu przez tenże park.

Jest jakaś 9. Siadam na ławeczce. Najbardziej to jednak chciałabym się tu położyć. Powstrzymuje mnie lekka krępacja. Ławeczka taka ładna,jak wszystko w Mesti. No, może prócz ubikacji publicznej. Z pewnością prócz niej! Zbliża się niesamowity,starszy, niegruziński brodacz. Ściąga plecak i kładzie się na ławeczce naprzeciwko. Nawet ściąga skarpetki. Bezczelny!

Zaraz pęknę z ciekawości. Kim jest? Dokąd zmierza? Myślę, jak tu zagaić rozmowę. Przechodzi jakiś inny facet, rozmawiają po angielsku, spotkali się już w jakimś hostelu. Z ust brodacza wychodzi amerykański angielski (skąd ja to wiem?). Ku mojej uciesze dziadek w końcu zagaduje i mnie. Wrócił z Ushguli, uznawanej za najwyżej (2100 n.p.m.) położoną, zamieszkaną wioskę  w Europie (choć wiadomo, że nikt normalny by Gruzji do Europy nie zaliczał – zbyt egzotyczna i gościnna). Tak sobie podróżuje na emeryturze i nawet wie, gdzie jest Polska.

Oprócz niego, Polaków, Ukraińców i Żydów nie spotkamy żadnych innych narodowości.
Idę na spacer, całą Mestie można przejść w 20 min. Ale to Gruzja, zawsze są jakieś przygody. Ludzi przybyło na ulicy, nagle mija mnie gruziński dziadek, spogląda i mówi zupełnie polskie „dzień dobry”. Poszedł dalej. Byłam zbyt oszołomiona, żeby pobiec za nim 😉
Idąc wzdłuż domków, inny dziadzio siedzący na ławeczce, widząc mnie, macha w stylu podejdź no do płota. Ledwo drepcze z pomocą laski do drzewa i wtedy żwawo skacze do gałęzi, żeby zerwać mi jabłko. Słodko na maksa! Opowiada że za komuny był w Polsce.
IMG_7239.JPG
Po godzinie jestem w drodze do parku i spotykam chłopaków, którzy mnie podwieźli, mówią ze zaraz kończą pracę i żeby coś wspólnie zjeść w parku. Po godzinie nie ma ani ich, ani moich kompanów. Po następnej, gdy już tracę nadzieje że wszystko w porządku, namierzam, jak radar, blond włosy Asi i widzę ich ściągających plecaki z marszrutki. Naczekali się długo stopując, po czym zapłacili za autobusik. Hehe…
Od panów zasiadających w parku niemal codziennie,  dowiadujemy się sporo rzeczy i gawędzimy w najlepsze. W końcu jeden z nich,  mówiący wieloma językami, zabiera nas na pole jego kolegi, aby rozbić namiot. Będzie to nasze miejsce przez następne 3 dni, aż zdecydujemy się opuścić Mestię, ale gdy już zejdziemy do centrum, trochę nam nie wyjdzie i zostaniemy następne 2 dni 😉
img_6893
 img_6843
Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s