Odchodzę od roześmianych i szalonych dzieciaków. Muszę odsapnąć, inaczej zginę z wycieńczenia. I nagle przychodzi mi do głowy pewna straszna myśl.
– Czy są tu jakieś dzieci… no… dzieci… terrorystów? – pytam.
– Oczywiście.
Wszystko zaczeło się 2 miesiące wcześniej w Gruzji.
„Hej Przemek, czy znasz kogoś z Kurdystanu, kogo mogę odwiedzić lub pomóc? Mam miesiąc.”
„Jasne, podaję numer do Nemam.”
Parę dni później jadę autostopem na granicę turecko-kurdyjską. Tam spotykam się z poznanymi przez media społecznościowe Turkami. Zapraszają na jedzenie, kupują mi materiały dla dzieciaków i opłacają transport. Łapią busika, którym przekraczam granicę z innymi Kurdami. 3 dni wcześniej została zamknięta, bo wojsko irackie postanowiło ją przejąć.
Nie przejęli. Za to lotniska tak. Jest to poważne utrudnienie komunikacyjne oraz humanitarne, ponieważ pomoc i pracownicy organizacji muszą przedzierać się przez Turcję lub terytorium Iraku. Sytuacja zmieniła się dopiero 6 miesięcy po wrześniowym referendum niepodległościowym, od tego czasu samolotem można było, co najwyżej, polecieć do Bagdadu, a to się wiążę z ciągłym oczekiwaniem na pozwolenia i wizy. Sprawna pomoc tą drogą nie może być realizowana.
Prędko uzyskuje wizę i właściwie po chwili znajdując się po stronie irackiej, chociaż nikt nie nazywa tak, tego autonomicznego regionu. To Kurdystan. Zupełnie inna bajka.
Lądujemy w miasteczku Zakho, przy granicy. Odbiera mnie Nemam oraz pracownicy i wolontariusze jej organizacji Joint Help for Kurdistan. Akurat pierwszy raz od paru miesięcy wybrali się do miasta coś zjeść. Radość niesamowita.
Dojeżdżamy do obozu dla uchodźców wewnętrznych. W samym regionie Duhok, 3 razy mniejszym niż województwo pomorskie, jest ich 27, w tym 3 dla uchodźców spoza granic. Łącznie 144 181 rodzin i 728 494 pojedynczych osób. Gdy pamięta się o tym, że rodzina oznacza jakieś 15 osób, te liczby robią wrażenie.
3 tygodnie spędzę w klinice, gdzie przyjmuje jedyny kurdyjski lekarz na ok. 8 tysięcy ludzi. Następnego (i każdego innego) dnia, budzą nas dziecięce głosy. Wstajemy z Mayan pośpiesznie, bo naszą sypialnią jest gabinet w kontenerze w którym przyjmowani są mieszkańców przybywający po wsparcie i terapię. Moja współlokatorka ma umówioną wizytę. Wchodzi młoda dziewczyna. Wsłuchuję się uważnie. Nie rozumiem ani słowa, ale słyszę cichy, niepewny, drżący głos. Dłonią nerwowo trze o nogi, jakby miała zaraz w nich wywiercić dziurę. Nie mogę na to patrzeć, wychodzę.
Następna jest matka z dziećmi. Nie radzą sobie z nocnym moczeniem. To dość częsty problem.
Czas na lunch. Zespół opuszcza laboratorium, gabinety i wszystkie kontenery, które tworzą klinikę. Spotykamy się w obskurnej kuchni na pyszny, skromny obiad. Następnie 2 godziny pracy i zupełna cisza. Żadnych pacjentów i biegających dzieci. Wieczorem zbieramy się na kolację.
– Gdzie są wszyscy? – pytam.
– No… wrócili do swoich domów.
Ah tak… przecież to są mieszkańcy obozu. Jakoś do głowy by mi nie przyszło, że nasza ekipa, w zawsze śnieżnobiałych kitlach i idealnie ułożoną fryzurą, to są nasi sąsiedzi z namiotów.
Niektórych wyróżniają tatuaże na dłoniach. Przez długi czas myślałam, że to robota ISIS. Nemam wyprowadza mnie z błędu. Mam spytać któregoś właściciela tatuażu. Więc zagaduję, zawsze uśmiechniętą, Zeinep, która sprząta w klinice. Niestety nie potrafi mówić po angielsku. Mayan jest tłumaczką.
– Podpisywaliśmy się, aby rodzina mogła zidentyfikować nasze ciała.
– Czyli… robiliście je sobie sami?
– Igłą, mlekiem i barwnikiem
Zeinep widzę codziennie. Któregoś ranka wchodzę do kuchni, a ona siedzi z zeszytem w grubą linie do nauki pisania i ćwiczy literki.
– Co robisz?
– Uczę się pisać.
Wybieram się do Nemam i proszę, aby opowiedziała mi jej historię. Nasza matka, jak zwykło nazywać ją już sporo osób, wyłowiła ją w obozie. Nemam jest właśnie taką poławiaczką dusz. Widząc w jakim jest stanie, szybko zaangażowała Zeinep w pracę kliniki. Dostaje symboliczne 50$ na miesiąc. Przychodzi nie tylko sprzątać, ale przede wszystkim otrzymać wsparcie. Pracownicy uczą ją łacińskiego alfabetu.
W obozie jest od maja. Wtedy właśnie uciekła od męża, który kupił ją z terenów okupowanych przez ISIS, i odcięła się od starego życia. Chyba nie została wykupiona przez rodzinę, bo jest samotna. Aby uwolnić się z tego koszmaru, musiała pozostawić tam swoje małe dziecko, które poczęło się z jej właścicielem – terrorystą. Ma problemy psychiczne. Chodzi na terapie.
Jej i innym kobietom, które uciekły zazwyczaj nie można robić zdjęć. Trzeba być bardzo ostrożnym, aby ich twarz nie znalazła się w internecie. To właśnie tam zostały sprzedane i tam szukają ich mężowie-właściciele. Używają aplikacji np. whatsapp czy messanger i wymieniają zdjęciami. Jeśli już znudzi im się żona, mogą znaleźć nową, albo dodatkową. A starą sprzedać lub oddać kuzynowi. Najdroższe są młode, piękne i nie tknięte. Najtańszą kobietę można kupić już za 30$. To dobra inwestycja, bo taka kobieta jest niewolnikiem nie tylko w sypialni, ale całym domu – sprząta i gotuje. Na dodatek koszt wykupienia takiej kobiety (ale też dzieci pracujące w gospodarstwie lub szkolonych w armii) to nawet 30000 $.
Dzień wcześniej parę godzin spędzam na zabawach z dziećmi. Bywa komicznie, bo znamy wspólnie tylko parę słów po kurdyjsku. Zaczęłam uczyć się ich dialektu, ponieważ na moje lekcje przychodziło parędziesiąt początkujących dzieci. Nie miałam wyjścia, ucząc ich podstaw angielskiego, sama musiałam przyswoić sobie kurdyjski. Z uczniami zawarłam układ: jeśli ja mam się uczyć, to oni też.
Odchodzę od roześmianych i szalonych dzieciaków. Muszę odsapnąć, inaczej zginę z wycieńczenia. I nagle przychodzi mi pewna straszna myśl. Wieczorem pytam Mayan.
– Czy są tu jakieś dzieci… no… ee, dzieci… terrorystów?
– Oczywiście.
Oczywiście to słowo klucz. Wszystko tu jest dla nich takie wiadome. Np. skoro sąsiadka obok to samotna kobieta z dzieckiem, to albo jej męża zamordowali, albo był nim terrorysta. Albo to i to. Niestety bywają też rodziny, gdzie nie ma żadnego mężczyzny.
Wędrując po obozie, czy idąc do głupiego sklepu, zakładam pokerową maskę. Chociaż to raczej kwestia wstrzymania swoich emocji przez jakiś czas. Bardzo się skupiam, aby nie uzewnętrznić swojego wzruszenia, nie chcę zostać bohaterką żadnych tutejszych sensacji. Aczkolwiek Jazydzi obróciliby to w żart. Śmiech to tu przedziwne zjawisko.
Śmiech naturalny – występuje bardzo często. Jazydzi to pogodne społeczeństwo, godzinami potrafią piknikować i spędzać ze sobą czas. Są bardzo szczerzy i zabawni. Śmieją się na przekór problemom. Pewnego dnia koleżanki z kliniki głośno się śmieją. Pytam o co chodzi.
– Chcesz usłyszeć żart?
– Jasne.
– Znasz Nazara. Wybrał się do urzędu aplikować o paszport.
– I?
– I dostał termin
– ?
– Na za DWA lata! hahaha.
To jak dostanie się do lekarza za 2 lata. Wtedy może nas już nie być.
Ale jest też śmiech nerwowy. Lekko szalony. Występuje podczas historii, które sprawiają ból. Nadifa jest psycholożką u Lekarzy bez Barier, pracuje z dziećmi i dorosłymi po traumach, podobnie jak moja Mayan w klinice. Styka się z tym codziennie, ma to już ułożone w głowie, a mimo to, gdy opowiada mi historie ludzi z obozu, śmieje się nerwowo.
– Nie do końca wierzyliśmy w te ludobójstwa, hehe, dopiero 5 lat temu, gdy pierwszy raz zaczęli mordować naszych sąsiadów, przejrzeliśmy na oczy, wyobrażasz sobie, hehehe.
Śmiech głupkowaty przychodzi wieczorem. Mieszkańcy wracają do swoich namiotów, rozbiegane dzieci już śpią i chociaż klinika czuwa 24/h to nikt raczej nie przychodzi. A my się rozluźniamy, przychodzą przyjaciele. Gdy zapełnimy brzuchy, to już w ogóle czujemy się błogo. Wtedy wystarczy, że ktoś coś wypali i wszystko toczy się jak lawina. Śmiejemy się tak długo, że już nikt nie pamięta z czego. Podczas tych paru chwil, pod osłoną nocy, jesteśmy jak niemądre nastolatki bez zmartwień, chichrające się bez opamiętania. Po to, by choć na chwilę zapomnieć o tym, co za nami.
Następnego dnia znów usłyszymy że mamy nową pacjentkę wykupioną z niewoli u ISIS, albo 9 letnią dziewczynkę, gwałconą tak brutalnie, że trzeba jej pomóc w chodzeniu.
Inwazja ISIS z 2014 roku, była kolejnym ludobójstwem dokonanym na Jazydach.W 2015, w rok od okupacji przez ISIS okolic Sinjar z 500 tys. mieszkańców 400 tys. musiało opuścić swoje domy (uciekając do Europy lub pozostając w obozach na terenie Kurdystanu), 65 tys. jest uchodźcami, 841 osób jest zaginione (przy czym nadal odnajdowane są masowe groby), 3100 zostały zamordowanych podczas inwazji, 6 tys. jest porwanych.
To tak, jakby w Polsce zamordowano 236 tysięcy osób a co 83 została porwana.
Chcesz pomóc?
Zapraszam do zaangażowania się w organizacje pomocy dla dzieciaków i kobiet.
Możesz pomóc na wiele sposobów:
- Udostępnij informację, wpis, zdjęcia na facebooku.
- Wesprzyj działania poprzez kupno jazydzkich szalików® :), które przywiozłam z obozu – TUTAJ.
- Wesprzyj działalność Orla Straż, z którą współpracuję. Dzieląc się swoimi talentami czy zwykłą wpłatą (z dopiskiem „Jazydzi”).
- Jeśli jesteś nauczycielem, chętnie przeprowadzę w Twojej szkole warsztaty. Może uczniowie zechcą wyjść z jakąś inicjatywą, np. pisania listów do jazydzkich dzieciaków…
Jeśli jesteś ciekawy kim są Jazydzi oraz dlaczego są tak prześladowani zerknij TUTAJ


2 myśli w temacie “Sprzedane za 80$. Historia kobiet, które uciekły z niewoli u ISIS”